logowanie | rejestracja
capri.pl » Klub » nasze samochody » Strzała - Ford Granada USA 3.3 R6 Coupe 1977 "Viki" » TEKSTY. Moto-publikacje archiwalne

Strzała - Ford Granada USA 3.3 R6 Coupe 1977 "Viki" - TEKSTY. Moto-publikacje archiwalne

[ rozmiar zdjęć: duże | małe | domyślne ]

Właściciel: Strzała Dokładna lokalizacja na mapie
Samochód: Ford Granada USA 3.3 R6 Coupe 1977 "Viki"
Status: aktualnie posiadany (od 2010-06-17)
Aktualizacja: 2011-09-22 00:28:16

Na tej stronie wklejam felietony pisane kiedyś dla Youngtimer.pl. Kilka spraw jest nieaktualnych, jak choćby odniesienia do posiadanych samochodów. Myślę jednak, że warto te teksty zachować. A Capri.pl wydaje się najlepszym miejscem. Miłej konsumpcji :)


KINO PAMIĘCI

Życie codzienne nie znosi patosu. Dąży raczej do skrótu, formy praktycznej. Dlatego kierowcy wysłużonego Opla kombi rzucam krótko: „proszę na Okęcie”. Nie powiem przecież: „proszę do Portu Lotniczego imienia Fryderyka Chopina”. Dość idiotycznie by to zabrzmiało. Neurony w mózgu taksówkarza miałyby niezłą jazdę. Bo co komu – pytam grzecznie – szkodziło stare, poczciwe „Okęcie”? Ja tam do Chopina nic nie mam, wręcz przeciwnie, ale toż-to totalnie niepraktyczne.
Otóż tak, jestem w stolicy. Chwilowo. Baca w lecie pędzi owce na halę, ptaki w zimie lecą na żer do ciepłych krajów, a ja w Wawie jestem robotnikiem sezonowym. Niedługo sierpień i upały straciły rozpęd, jest lżej w tym betonie. Odbieram z Okęcia ekipę pełną portugalskiego słońca. Taryfiarz uśmiecha się porozumiewawczo, mówiąc: „Czyli jedziemy na płytę?”. Uważacie Państwo? „Na płytę”. To jest konkret piękny jak ta lala.
Okęcie… zakamarki pamięci na zawsze zachowają obraz czegoś nie do ogarnięcia. Wielkiego rozmachu, przestrzeni, okna na świat, zjawiska przy którym człowiek czuje się bardzo mały i nieważny, zagapiony w to zjawisko. Bo byłem wtedy mały - może 6-letni - stojąc z Rodzicami na tarasie widokowym i chłonąc startujące Tupolewy ileś-tam. Dziś Okęcie się dusi. Rusza rozbudowa, bez której zostaniemy lotniczą prowincją Europy.

Po pewnym czasie – jak mawiają pisarze, chcąc zaklajstrować lukę w opowieści – jesteśmy na dworcu Warszawa Centralna. Analogia nasuwa się sama. Prawie jak port lotniczy i prawie jak dworzec kolejowy. Mamuty, niepraktyczne pomniki umarłej epoki. Po Centralnej ludzkość miota się z niejakim obłędem w oczach lub stoi w tasiemcowych kolejkach do kas. Jak po buty w PRL-u. Perony są krainą zatęchłej, mrocznej jaskini. To jedno z tych miejsc, w których nie ma się ochoty przebywać zbyt długo. Centralna też się dusi, kończy się jej czas i miejsce. Podobno ma być wyburzona, jak twierdzi taryfiarz. A taryfiarze wiedzą najlepiej. Odda przestrzeń jakiemuś wysokościowcowi, jeszcze jednej konkurencji dla wiecznie żywego Pałacu Kultury i Nauki – zbyt dużego, by coś z nim zrobić.
A przecież… znam inną Centralną. Tyle, że sprzed 30 lat. Dla kilkuletniego, dzikiego wiejskiego dziecka (mieszkaliśmy akurat z Rodzicami na zabitym deskami Pomorzu) była przez chwilę tym, czym dla współczesnych dzieciaków wizyta w Disneylandzie lub występ Dawida Copperfielda. Ot, takie ruchome schody! Albo szklane drzwi - rozstępowały się same, gdy się do nich zbliżyć. Zafascynowany, próbowałem tej sztuczki wiele razy. Zawsze się otwierały, magia i czary jak nic. Kino pamięci wciąż rzuca ten obraz.

Dobrze. Żeby nie było, że czepiam się Wawy, przenieśmy się do Krakowa. Hotel Forum, położony nad Wisłą vis a vis Wawelu, do niedawna budowlana chluba miasta, ma problem. Problem nazywa się… kto zgadnie? Tak, wyburzenie. Znaczy się niebyt. Kwestia technologii z epoki Gierka; hotel żłopie fundamentami wodę z rzeki jak smok wawelski na kacu, a całe jego cielsko jest naszpikowane azbestem. Nic się już nie da zrobić. To znaczy nie opłaca się. Eh, a gdzież te czasy świetności? Tu miały swój pilnie strzeżony rewir lepsze dziwki z „wejściami”, tu taryfiarze zgarniali złote dewizowe żniwo. Po paru drinkach niejeden gość nabierał iście słowiańskiej fantazji, życząc sobie jazdy do Zakopanego z kobitą u boku. Jedno i drugie za dolary. Tak sobie myślę, że niejeden i niejedna wspomina te czasy jako Eldorado. Nasze przaśne, socjalistyczne, zgrzebne i szare, ale jednak Eldorado. Bo mówimy o epoce, gdy w serialu „07 zgłoś się” wystarczyło zrobić ujęcie paczki Marlboro na stole, by pokazać, że postać jest kimś ważnym i wpływowym. A przynajmniej nadzianym „badylarzem”, czyli kimś z urzędu budzącym zazdrość i nieco podejrzanym. Bo niby dlaczego jemu lepiej, prywaciarzowi.

Ja tu się bynajmniej nie chcę kreować na tetryka, takim się też nie czuję. Ale… kto pamięta Drupiego? Facet ma wystąpić na tegorocznym Sopot Festival, odgrzebany jak skamieniałość. W latach 70 na swoim podwórku – czyli w San Remo – poniósł sromotną porażkę, był bodajże ostatni. Jak na Włocha ani głos jakiś fenomenalny, ani aparycja. Wręcz brzydal. Ot, były hydraulik brzdąkający na gitarze. A przecież Polacy go pokochali, zwłaszcza Polki. My w ogóle lubimy przegranych, to inna sprawa. Od występu w Sopocie w 78 roku dziewczyny sikały, słysząc jego głos. Znam takie, które dla Drupiego nauczyły się włoskiego. Reszta narodu nie rozumiała ni w ząb o co chodzi w tekstach. Może to lepiej.
Dziś Drupiemu przybyło zmarszczek, opadł czar i urok człowieka „stamtąd”, z innego, barwnego świata. Dziś my też jesteśmy Europejczykami. Ba, przecież połowa narodu niedługo będzie w Irlandii i Wielkiej Brytanii.
Tak czy owak, jestem ogromnie ciekaw powrotu Drupiego do Sopotu. W innej epoce. Pewnie ruszy to tylko pokolenia od trzydziestu paru lat wzwyż. A może się mylę?

Zapytacie, jaki związek z klasyczną motoryzacją ma budownictwo PRL-u i niejaki Drupi? Czy aby Strzała nie nawąchał się kleju, biedaczysko? Otóż nie. Przejdźmy do aut. Do nich – wbrew pozorom – zmierzałem cały czas.
Pierwszym samochodem mojego Ojca była używana, górnozaworowa Warszawa. A wraz z nią masa kłopotów. Zawsze coś. Powiedzmy, że kilka dni bez awarii mniejszej lub większej to było święto, nie mówiąc o galopującej rdzy. Stosunek mocy do masy beznadziejny. Trasę Wejherowo-Warszawa pokonywało się mozolnie przez prawie cały dzień. To ważne, moi drodzy: prawie cały dzień. Ten wóz buczał jak obciążony bombowiec, a trasie towarzyszył rytuał postojów – herbata z termosu, kanapki, sernik. Gastronomii przecież praktycznie nie było. Tak teraz patrzę, że to na swój sposób był piękny klimat. To se ne wrati.
Nie zamierzam pastwić się nad Warszawą, choć wtedy Fiat 126p jawił się jako cud włoskiej techniki, fantastyczny śmigant. Z całą moją teraźniejszą wiedzą nie zapomnę górnozaworowej Warszawy sedan. Nie zapomnę tej bujanej tylnej kanapy, tego poczucia bezpieczeństwa wieczorową porą, gdy Rodzice wraz ze mną jechali pustymi drogami Pomorza. Wiecie… beztroska pewność dziecka, że nic złego nie może się stać. (Choć była to epoka, gdy znajomy Ojca - jeżdżący Syreną - zgubił w szczerym polu, ot tak, koło. Wzięło i odpadło, potoczyło się w noc. Bądź tu mądry i szukaj bez latarki).

Z jednej strony mam sentyment do pojazdów z epoki PRL-u, z drugiej – jakoś nie. Nysy kojarzą się z MO (kto przygarnie Nysę jako klasyka, pytam retorycznie?), Żuki z przaśnym warzywniakiem, a Tarpany – wozy dla polskiego farmera – chyba wszystkie uległy biodegradacji. Widział ktoś ostatnio Tarpana w dobrym stanie? Albo inaczej: ktoś w ogóle widział ostatnio Tarpana w jakimkolwiek stanie, pytam wielkim głosem? Inaczej nieco jest z osobowymi – coraz więcej zrobionych Syren, Warszaw i 125p. Maluch pomału zdobywa terytorium. Cóż, jeżdżę Fordem Capri, może to efekt oglądania zachodnich prospektów w ultra-młodości, realizacja marzenia kiedyś nieosiągalnego dla pokolenia Rodziców? Na pewno klimat, którego okruchy pamiętam.

Pojazdy „made in PRL” nie były szczytowymi osiągnięciami techniki, umówmy się. Niedoróbki fabryczne, wady materiałowe. Takie realia. Naród brał, co było. Przez chwilę nawet wydawało się, że jesteśmy do przodu – sukcesy rajdowe 125p, maluch samochodem dla Kowalskiego, Polska potęgą gospodarczą…
Oczywiście wszystko wzięło w łeb. Pojazdy PRL-u nie były idealne, więc spotkać je na ulicy - to już święto. Tym większe uznanie dla opiekunów tych maszyn. Mówiąc bez patosu, róbcie dalej swoje. Szacunek, trzymam kciuki.

Przemek Strzałkowski „Strzała”



DYMI W MISCE KASZA

Jakże złośliwy bywa chichot Historii. Tej przez duże „H” oczywiście, bo my się tu pierdółkami nie zajmujemy. Staram się cenić Wasz czas, sługa uniżony.
Dopiero co w poprzednim felietonie wspomniałem o Dworcu Centralnym w Warszawie. A teraz kanał „KinoPolska” nadał film archiwalny p.t. „Centralny”, rzecz jasna typową propagandówkę z lat 70. Jakie tam są piękne kwiatki. Historia ma ubaw po pachy. Gdyby wierzyć słowom lektora (czytał co mu dali – takie już ryzyko zawodowe), to Dworzec powinien jeszcze dziś być perłą nad perłami.
Zresztą wielu naprawdę tak myślało. Dokument czyni nas świadkami budowy, cytuję z pamięci: „wybiegającej daleko (!) w XXI wiek”. No nie wiem, czy 6 lat po przełomie wieków to tak „daleko”. A problemy już są.
I mój ulubiony moment: Edward Gierek podczas uroczystego otwarcia napuszonym tonem oznajmia, że to obiekt dla „wielu pokoleń”. Hmm… policzmy. Był rok ‘75. Jakoś licznik pokoleniowy nie poszalał od tego czasu.
Cóż, chwyty propagandy PRL… kiedyś Piotr Bukartyk wykpiwał je w piosence słowami: „Na Zachodzie się nie zmienia, za to u nas lepiej bez wątpienia / Dymi w misce kasza, 07 ciągle się nie zgłasza”.

Dobrze. Zagailiśmy rozmowę, teraz temat właściwy. Nawiązanie do tamtej propagandy, jakże uprzykrzonej i bzdurnej, mogło się wydać dziwne. Ale przecież zawsze – od początku dziejów – chodzi o manipulację. Zmieniają się tylko środki i cel. Tak było, jest i będzie.
Po epoce siermiężnego socjalizmu mamy… jakby to ująć? Epokę przesytu i nadmiaru. Żebyśmy się dobrze zrozumieli – wiadomo, że w Polsce są strefy biedy, w których nikt się nie martwi przesytem. Wręcz przeciwnie. Ja mówię o zastąpieniu jednego języka propagandy przez drugi – czyli reklamę i marketing. Siedząc z „miską kaszy” przed telewizorem wchodzimy w zasięg rażenia pewnego stylu życia. Konsumpcyjnego i na pokaz. Bo niezależnie od epoki zawsze ktoś będzie próbował nam coś wcisnąć. I zawsze będzie tzw. „presja środowiskowa”, czyli obłędna pogoń za uzyskaniem prestiżu.
Dziś, chcąc być w lepszym gronie, należy zmieniać samochód na nowy co kilka lat. Koniecznie na model ostatniej generacji, inaczej nie jest się na topie. W dodatku naród niedawno przesiadł się z furmanek na auta. W związku z tym im droższym wozem jedziesz, tym więcej na drodze znaczysz. Owszem, zdarzają się wyjątki w myśleniu. Ale iluż ja widziałem kompletnych chamów w mojej skromnej karierze kierowcy. I – żeby była jasność – zero frustracji, bo jak tu zazdrościć komuś np. Skody Octavii.

Wracając do presji środowiskowej, konsumpcji i wyścigu. Nie czuję się jakimś hippisem, ale… wiecie, co między innymi dał mi Ford Capri? Wolność.
Cudowne uczucie, że wysiadło się z tej obłędnej karuzeli. Można zwolnić, rozejrzeć się wokół nowymi oczami. Już nic i nikomu nie trzeba udowadniać. Bo i po co. To jak z Harley’em – kupuje się legendę, a Harley jest gratis. Dodałbym jeszcze – styl życia. Ale stylu kupić się już nie da, podobnie jak przyjaciół. Trzeba chcieć i móc coś z siebie dać, zapracować na więź z innymi.
Chyba nikt z nas nie kupował klasyka tylko dla kawałka blachy. Choćby nie wiem jak genialnie uformowanej. Bo na końcu jest zawsze… człowiek. Od śrubek naszych maszyn droga - prędzej czy później – prowadzi do ludzi.
Plastikowe auta tego nie potrafią.

A propos plastiku. Jest coraz gorzej, proszę Państwa. Sponad mojej miski kaszy widzę fatalne rzeczy. Wspomaganie kierownicy jeszcze mogę znieść, choć cierpię, prowadząc auto z czymś takim. Jakby kiera chodziła w maśle, żadnego czucia. No dobrze, w mieście na parkingu może ma to sens. Ale prowadzi też do zwyrodnienia, czyli już powszechnego kręcenia kołami w miejscu. Za taki czyn dostałbym od mojego instruktora prawa jazdy niezły ochrzan. A przecież nie było to specjalnie dawno.
Idźmy dalej. Nieszczęsne systemy. Wozy naszpikowane ABS, ESP, ESR, CIA, FBI, KGB, ONZ, NRD i dobry Bóg wie, czym jeszcze. Otóż człowiek jest z natury istotą leniwą, stroniącą od myślenia. Pech chce, że inżynierowie jeszcze mu w tym pomagają. Chcą niby dobrze. Skutek bywa paradoksalnie odwrotny – bo wiara w cudowne zdolności maszyny nie zastąpi wprawy i czujności.
Ale to dopiero przedszkole kataklizmu. Ja wiem, że rozwoju nie da się zatrzymać. Tylko jakoś głupio, że nowoczesny samochód ma decydować za mnie, jaką zachować odległość od poprzedzającego pojazdu. Dziwnie jest, gdy sam włącza wycieraczki podczas deszczu. Cholera! Nie jestem wrogiem usprawnień, przeciwnie, ale bez przesady z wynalazkami! Dajcie mi coś do roboty za kółkiem!
Te wszystkie brzęczki, sygnały… Cofasz, bracie - coś piszczy. Nie domkniesz drzwi (bo masz taką fantazję) – piszczy. Ogólnie piszczy, piszczy, piszczy.
Samochód nie ma piszczeć, ma jeździć. Tak, jak ja chcę. Na moją odpowiedzialność.
Jeszcze trochę, a auto powie miłym głosem komputera pokładowego: „Sądzę, że źle dziś prowadzisz. Przejmuję kontrolę”. Potem samo dojedzie do celu i zaparkuje. Na koniec opowie, czy widoki jego zdaniem były fajne.

Niestety, może być tylko gorzej. Jest taka powieść Stanisława Lema „Powrót z gwiazd”. Dwóch osobników wraca z lotu wystarczająco długiego, by poczuć się na Ziemi lekko nieswojo. Wszystko jest ulizane i grzeczne, aż za bardzo. Także samochody. Faceci wydobywają skądś starsze modele, jeszcze na ogumieniu. Niestety, już wyposażone w „czarne skrzynki”, chroniące w 100 procentach przed skutkami jakiejkolwiek kolizji. Co robią nasi chłopcy? Ano, wywalają całe to bezpieczne „ustrojstwo”. Dopiero wtedy zaczyna się szaleńcza jazda z wizgiem opon, cięcie światłami mroku w ostrych zakrętach. Życie ma smak.

Nie namawiam do uprawiania drogowego amoku opętańczego. Kto mnie zna ten wie, że jeżdżę spokojnie. Tu chodzi o coś więcej – o zasadę, by móc decydować. Tymczasem najwyraźniej zbliżają się czasy, gdy kierowca stanie się kimś w rodzaju pasażera. Inżynierowie pracują nad tym w pocie czoła. Oczywiście w trosce o nasze dobro i wygodę. A ja mam cichą nadzieję, że nie dożyjemy takich czasów.
Nie wiem jak Wy, ale już teraz w nowych autach czuję się… dziwnie. Jakby nie na miejscu. Otóż gdybym miał kupić świeży samochód z salonu, byłby problem. Chyba już tego nie potrafię i nie chcę. Wsiadam do takiej nowej, plastikowej „wydmuszki” i czuję, że jest jakaś… nieludzka? Wiecie, o co chodzi. Wariat wariata zrozumie.
Obawiam się, że wszystkie inżynierskie ułatwienia brną w ślepą uliczkę. Nie chodzi tu tylko o stopniowe odbieranie przyjemności z jazdy. Również o to, że żaden komputer nie zastąpi zdrowego myślenia i przewidywania sytuacji. A jeśli cały ten elektroniczny złom ma być protezą dla tych, co nie potrafią jeździć… Bardzo przepraszam, nie wszyscy muszą być kierowcami. Jeśli ktoś zajmując miejsce za kółkiem czuje się zagubiony jak dziecko we mgle – niech sobie odpuści. Nie pomoże mu żaden ABS i FBI.

Jakże słodkie to uczucie, gdy pogoń za nowością nie robi już na człowieku żadnego wrażenia, a nawet lekko zniesmacza. Z tą propagandą, panowie, nie do nas. Jak miło odpaść świadomie z wyścigu i stanąć poza nim.
Zostawcie mnie więc w spokoju, z moją przaśną miską kaszy. Dobrze mi z nią.

Przemek Strzałkowski „Strzała”





CHŁOPAKI, BIJĄ NASZYCH!

„Jesień już, już palą chwasty w sadach…” – śpiewała onegdaj Maryla Rodowicz, a wyborny tekst Agnieszki Osieckiej jest wciąż aktualny. Tylko tytułowej Małgośce, co to niby głupia, lat przybyło. Pewnie już się za facetami nie ogląda. Czas płynie w nieubłaganym kołowrocie pór roku. Pozostaje nam do tego podchodzić z dystansem. Kijem Wisły nie zawrócisz, wody do Renu nie dolejesz. Co ma być, to będzie. Zachowajmy filozoficzny spokój, podśpiewując z Muńkiem Staszczykiem: „Jesienią zawsze zaczyna się szkoła, a w knajpach zaczyna się picie”.
Jesień. Blade słońce grzeje coraz słabiej, szosa wcina się w horyzont zasnuty przedwieczorną, fioletowo-siną poświatą. Jedziemy przez cichy pejzaż... Nad uprzątniętymi polami dym z tlących się łętów ziemniaczanych rozlany nisko, szeroko, dostojnie. Jak mgła. Gdy sięga drogi, cieszy mnie to. Przez chwilę kabinę wypełnia zapach… nie do pomylenia z niczym innym. Lubię go. Tak pachnie tylko polska, polno-przydrożna jesień. Tylko raz w roku.

Rozmarzyłem się. Ale żaden gawędziarski opis przyrody nie zmieni faktu, że zbliża się zima zła. Bo jesień otumania nas przewrotnym urokiem. I prawie nie myślimy – bo nie chcemy myśleć – o tym, że kopalnia soli w Kłodawie pracuje pełną parą, niestety. Jeszcze żyjemy letnimi zlotami, opowiadamy o wesołych sytuacjach towarzyskich. A złośliwa, tania lafirynda Zima czeka, przyczaja się. Ona ma czas. Prędzej czy później dostanie swoje „pięć minut”, choć w castingu na ulubioną porę roku dostałaby od youngtimer’owców potężnego kopa.
Atmosfera się zagęszcza, moi mili. Wróg zwiera szeregi. Ot, w telewizji reklamy lodów i napojów chłodzących ustępują miejsca środkom na grypę i przeziębienie. To nieomylny znak. Do tego obowiązkowa już jazda na światłach. No i rowerzystów ubywa. Za miesiąc zostaną tylko ci heroiczni – z czerwonymi, przewianymi przymrozkiem nosami, ale szczęśliwi. I znów człek będzie drżał na myśl, by broń Boże taki cyklista-twardziel nie wykopyrtnął się na lodzie prosto pod koła.

I wreszcie najsmutniejsze. Robi się pusto w kalendarzu zlotów. Owszem, z desperacji i tęsknoty wielu pojedzie także na nieliczne, zimowe spotkania. Ale to już, panie, nie to samo. Tym bardziej, że zloty tego lata obrodziły cudnie.
Właśnie… Cieszy, że z roku na rok imprez jest coraz więcej. Dochodzi do tego, że często trzeba wybrać – gdzie jechać w ten weekend? I bardzo dobrze! Cieszy też, że potrafimy przebić skorupę klubów poszczególnych marek, wyjść do siebie. Przecież łączy nas ta sama pasja. Ileż można tkwić w sosie towarzystwa wzajemnej adoracji? To przyjemny sos, bo „własny”. Ale prędzej czy później budzi się ciekawość, chęć poznania czegoś innego. Jakże miło wspólnie z „manciarzami” ściągać drewno z lasu na zlotowe ognisko. Jak fajnie gadać z członkami Klubu Mini Polska o ich autkach, usiąść w „miniaku” i przekonać się, jaki jest sympatyczny. Tendencję do integracji chyba najlepiej było widać na niedawnym Youngtimer.pl Adventure Rally. Pośród rozmaitych marek pojawiły się także te uznawane za „zamknięte”, środowiskowo hermetyczne. Dokonuje się przełom, oby tak dalej.

Nie samymi zlotami człowiek żyje. Zwiedziłem sobie tego lata Muzeum Techniki Wojskowej w warszawskim Forcie Czerniakowskim. Z ulicy Powsińskiej widać niewiele, raptem kilka dział. Im dalej w las – przepraszam, dziedziniec – tym się robi ciekawiej. Jakby to rzec… jest ciekawie i straszno zarazem. Obowiązkowo wita nas T34 w kilku wersjach. A potem… mnogość wszelakiego żelastwa. Jak pisał Edward Stachura: „Świat jest bogaty w formy, a i w treść niebiedny”. To cmentarzysko, już bezsilne i często pordzewiałe, wciąż wzbudza respekt. Leopard z 1964 roku – zresztą jedyny niemiecki czołg w ekspozycji - mógłby i dziś w pojedynkę rozprawić się ze średniej wielkości miejscowością, gdyby mu za bardzo nie przeszkadzać. Polowe stacje radarowe na radzieckich ZIŁ-ach i czeskich Tatrach rozkładają skrzydła jak gigantyczne nietoperze. Stare MIG-i obnażają kły pocisków.
I wreszcie niepozorna maszynka. Wygląda, jakby do rolniczej przyczepy dospawano cztery rurki. Siedzisko operatora to płaska, blaszana miska. Przychodzi myśl, że sprzęt ładnie by się wtopił w tło jakiegoś PGR-u, pośród spracowanych Ursusów.
Uśmiech gaśnie przy lekturze tabliczki informacyjnej. Oto działko p.lotnicze, produkowane w latach 60-tych dla wojsk Układu Warszawskiego. Sprzężone lufy wypluwają… 6.000 pocisków na minutę. 100 na sekundę. Po 25 na każdą lufę. Porażające.

Muzeum opuszczałem z mocno mieszanymi uczuciami. W tej masie żelaza zamknięta jest ciemna strona człowieka. To nic, że zgniło-zielone machiny dręczy rdza, tu i ówdzie pokrywa nalot mchu. Już robią lepsze, cały czas. W ilości i przeznaczeniu dla nas niewyobrażalnym, nieznanym. Może to i lepiej.
Z drugiej strony… zło potrafi być perfidnie fascynujące. Kto patrzył „prosto w oczy” polowej wyrzutni rakiet, ten wie. Może być, że mroczne zabawki dużych chłopców poruszają w nas cząstkę barbarzyńcy, uśpioną pod cienką warstwą cywilizacyjnego lukru. Nasuwają się na myśl słowa kabaretu „Potem”, bardziej gorzkie niż śmieszne: „Po co rozmawiać z drugim człowiekiem, jeśli można go zabić?”
Nieważne – czołgi, wyrzutnie rakiet, czy… sztacheta z płotu. Na byle wiejskiej potańcówce wystarczy okrzyk: „Chłopaki, biją naszych!”. I już ludzkość bez zastanowienia, w ślepym odruchu grupowej więzi, jest gotowa młócić kogo popadnie. Miastowemu też się oberwie przy okazji. Tylko za to, że inny.

A wszystko zaczyna się tak niewinnie… ot, kamyk do czyjegoś ogródka. Jedno słowo, jak nadepnięcie na odcisk. Urażona duma. Na iluż forach dyskusyjnych się to widziało… Eskalacja konfliktu jest błyskawiczna. A zasady proste: za nic nie przyznać się do błędu. Nawet nie próbować myśleć o racjach rozmówcy. Za wszelką cenę wesprzeć w boju kumpli.
Po kilku dniach – ba, godzinach – człowiek otwiera wątek i… ląduje w samym środku bitwy pod Grunwaldem. Tumany kurzu, jezdni tratują pieszych, a ci w ostatnim tchnieniu rżną po końskich brzuchach. Wielki wrzask i szczęk broni. Błoto miesza się z krwią i posoką, trupy w ścisku nie mają jak upaść. Ten i ów przez Gadu-Gadu wzywa posiłki w transporterach opancerzonych. Jak to miło na wojence!

Idzie zima, pora chandry i rozdrażnienia, a licho nie śpi. Niech los oszczędzi nam oszołomów, czego Wam i sobie życzę.

Przemek Strzałkowski „Strzała”




RADIO TAXI - PROSZĘ CZEKAĆ!

„Ot, życie.Takie ono jest” – mawiają Rosjanie. Jest w tym spokojnym pogodzeniu z losem mądrość i pułapka zarazem. Łatwo bowiem wstąpić na równię pochyłą rezygnacji z walki o cokolwiek. Są jednak rzeczy, z którymi walczyć nie sposób. Bo jak niby powstrzymać nadejście zimy? Co może zdziałać człowiek przeciw śnieżycy? Czy jest sens buntować się i nie przyjmować do wiadomości faktu, że świat pokrył się lodem?
Z tym większą satysfakcją stwierdzam, że w jesiennym felietonie się pomyliłem. Przyjemna to pomyłka. Z góry zakładałem nieodwracalny kataklizm. Lodowaty wicher, śnieg, lód i ich wredną siostrę, nieodłączną towarzyszkę - solankę. A tu nic. Klimat prawie śródziemnomorski. Poproszę tak już zawsze! I jakoś trudno – mimo wysiłków – połączyć się w smutku z dziećmi, które nie ulepiły w tym roku bałwana. Bo nie miały z czego. Ot, życie.

Rozumiem za to radość tych, którzy mniej lub bardziej leciwe auto muszą trzymać „pod chmurką”. Też tak mam. Ford Capri stoi w suchym garażu, ale młodszemu FSO 1500 przypadł już gorszy los. Cóż poradzić. Owszem, walczyłem. Wielkie nadzieje pokładałem w znajomości z panem, powiedzmy, Staszkiem. Było tak: późno-jesienne, ciepłe popołudnie. Gmeram pod maską Fiata, stojącego pod blokiem – i jest jak za PRL-u. Natychmiast tworzy się spontaniczny klub towarzysko-dyskusyjny. Klasyka westernu – ci faceci wyrastają jak spod ziemi! Wśród amatorów pogawędki jest i pan Staszek, co to niejednego służbowego DF-a ujeżdżał. To było przed emeryturą. Teraz jest, ogólnie mówiąc, nieco zmęczony alkoholem. Ale okazuje się też łącznikiem z prawdziwym Eldorado, czyli światem osiedlowych garaży-blaszaków. Pan Staszek pije z człowiekiem, który rządzi garażami.
Wejście do elitarnego Kręgu Tych Co Wiedzą kosztuje mnie jedyne 5 złotych „na papierosy”. Tak się robi interesy po słowiańsku. Dzień później znajduję za piórem wycieraczki list, pisany na kartce wyrwanej z zeszytu w linię. „Trzy garaże do wynajęcia, proszę się zgłosić do pana Antka”. Garaże, owszem, są. Tyle, że trzeba je złożyć. Zostawiam numer telefonu i… czekam do dziś. Przecież chłopaki nie będą budować na wiecznej zmarzlinie, więc byle do wiosny. Ot, życie. Takie ono jest.

W ogóle okazuje się, że samochód stojący „pod chmurką” jest fantastycznym miejscem wymiany informacji. Istną tablicą ogłoszeniową. Intensywność, z jaką ludzkość szuka ze mną kontaktu, jest doprawdy fascynująca.
Nie podejrzewałem, że tyle jest na świecie chęci niesienia pomocy w kłopotach, póki nie ujrzałem na DF-ie ulotki: „Skup samochodów. Skorodowanych. Do złomowania. Bez prawa rejestracji.” - Cóż za mili ludzie! – pomyślałem – Z góry troszczą się o to, że moim jedynym marzeniem jest pozbycie się uprzykrzonego 125p!

Podobnie nie podejrzewałem, że tyle jest samotnych kobiet, które desperacko szukają odrobiny ciepła i uczucia. Aż do dnia, w którym znalazłem wetkniętą w szparę drzwi karteczkę z napisem: „Patrycja prywatnie”. U dołu numer na komórkę, w tle fotografia odbita na ksero, przedstawiająca solidny kawałek biodra. Dłoń Patrycji zdaje się uwodzicielsko zsuwać z rzeczonego biodra dżinsy.
Mógł to być jednak przypadek, bo która poleci na Kanta. Zapomniałem o sprawie, ale do czasu. Dżdżysty, marcowy poranek… i kolejna kartka. „Spotkajmy się prywatnie”. Tym razem podpisała się Marta, również dołączając numer telefonu komórkowego. I mnóstwo serduszek.
Szybko zlustrowałem wzrokiem okolicę. Jak kraj długi i szeroki, w drzwiach wielu wozów tkwiły karteczki od Marty. Niektóre deszcz zmył na asfalt. Leżały tam mokre, rozciapkane, niechciane.
Proszę. Cóż za samotność każe kobiecie – być może niebrzydkiej – łazić w zimowym deszczu po ulicach i wciskać kartki gdzie popadnie?

Dawno jednak pogodziłem się z myślą, że nie uratuję ludzkości.

Przejdźmy zatem do prawdziwej perły, przesłanej mi swego czasu przez Pawła z Wrocławia (paid_in_full). Tomik poezji nosi barokowy tytuł: „Szczegółowe przepisy porządkowe przy przewozie osób i bagażu taksówkami samochodowymi”. Rzecz napisano na podstawie „Zarządzenia Ministra Gospodarki Komunalnej z dnia 30 czerwca 1967 r.” Dziś już pożółkłą książeczkę wydała w nakładzie 40.000 egz. „Libra” z Żyrardowa, na zlecenie Naczelnej Rady Zrzeszeń Prywatnego Handlu i Usług, Warszawa, ul.Piękna 66a.
Poczujmy klimat taryfy z epoki późnego Gomułki, potem całego Gierka, rozciągający się wreszcie na czasy serialu „Zmiennicy”. Oto najbardziej smakowite kąski…
„UWAGA!
W czasie pełnienia obowiązków służbowych kierowca taksówki powinien posiadać egzemplarz pełnego tekstu przepisów porządkowych, które obowiązany jest udostępnić do wglądu pasażerowi na jego życzenie”.

„Wzajemne zachowanie się kierowcy i pasażera powinno być uprzejme i kulturalne”.

„Kierowcę powinna cechować grzeczność, schludność i czystość osobista oraz dbałość o czysty i estetyczny wygląd pojazdu”.
„Kierowcy oczekujący pasażerów na postojach nie powinni się grupować, prowadzić głośnych rozmów i powinni znajdować się w pobliżu swoich pojazdów /…/”.

„Osoba zamierzająca zająć taksówkę samochodową na postoju ma prawo jej wyboru /…/”.

„Kierowca taksówki samochodowej jest zobowiązany odmówić jazdy lub rozpoczętą jazdę przerwać, jeśli pasażer /…/ znajduje się w stanie nietrzeźwym”.

„Pasażer ma prawo zabrać ze sobą do pojazdu, z którego sam korzysta, inne osoby na wolne miejsca bez uiszczania za to dodatkowych opłat /…/”.

„Za przejazd taksówką osobową reguluje należność tylko jeden pasażer w takiej wysokości, jaką wskazuje taksometr /…/. Kierowcy nie wolno żądać opłaty od pozostałych pasażerów /…/ bez względu na okoliczności, w jakich korzystali oni z przejazdu”.

„Pasażer, który zajął taksówkę osobową, a nie kierowca decyduje o tym, czy na pozostałe wolne miejsca może być przyjęta do przewozu inna osoba /…/”.

„Nie wolno przewozić taksówkami osobowymi /…/ broni nabitej, przedmiotów cuchnących lub budzących uczucie odrazy, materiałów łatwopalnych, wybuchowych, żrących, radioaktywnych, trujących itp. oraz zwłok”.

„Przewóz zwłok taksówką bagażową jest zabroniony”.

Wniosek główny jest taki, że – jak zwykle w PRL-u – przepisy często mijały się z życiem. Choćby ogólnemu zwyczajowi „brania łebków” podczas kursu (zjawisko obecne jeszcze w „Zmiennikach” jako normalka), poświęca się aż kilka podpunktów paragrafu.

Uśmiech wywołuje oczywiście łaskawość, z jaką pozwala się pasażerowi wybrać taksówkę, a jakże, samochodową. A także myśl, że taksówkarz odmawiając wożenia pijanych nie zarobiłby w naszym kraju nawet na benzynę.
Szczególnie zastanawia obsesja na punkcie zwłok. Jeśli powstał przepis, to był zapewne reakcją na takie przypadki. Czyżby Kolumna Transportu Sanitarnego za peerelu bywała tak niewydajna, że ten i ów próbował desperacko przewieźć trupa w taxi? Bagażnik czy tylna kanapa? Makabra.

Aby nikomu nie śniły się koszmary, pomyślmy lepiej o bliskim sezonie. Cieszy, że wkraczamy w wiosnę już jako Stowarzyszenie Youngtimer Polska. Jeszcze chwila, a zacznie się dzika radość, gdy człowiek przegląda maszynę przed zlotowym wypadem. Znacie to. A szofer powstającej WPT 1313 zapewnia, że „coś być musi, do cholery, za zakrętem”!

Przemek Strzałkowski „Strzała”




TRAKTAT O KANCIE

Muszę Wam coś wyznać. Rzecz to wstydliwa i żenująca. Otóż był w moim życiu czas, nazwijmy go „przed-klasyczny”, gdy Dużego Fiata na drodze traktowałem jak zło konieczne. Takie coś, co należy jak najszybciej zostawić za sobą, z lekkim niesmakiem. I zapomnieć. W najlepszym razie udawać, że tego czegoś w ogóle nie ma. Właśnie! 125p zdawał się nieistotny, wręcz przeźroczysty, jak kawałek powietrza nad asfaltem. Na trasie DF wzbudzał łaskawe odczucie tolerancji, jeśli pokornie, świadomy swej niższości, jechał na stałe poboczem. Ale nawet ta tolerancja była zabarwiona kpiną.
- O rany! – myślałem - Znów turla się jakiś dziadek, ewentualnie życiowa sierota, tudzież rumiany młodzieniec spod wiejskiego disco!
Jako szczęśliwy (poważnie, tak sądziłem) zwolennik salonowych plastikersów wytłumaczyłem sobie w końcu, że to minie. Kwestia czasu. Trzeba przeczekać DF-y ze stoickim spokojem, aż wymrą jak ułomne, nieprzystosowane dziwy natury.

Jakież więc koło zatoczyła historia, cóż to za życiowy figiel, że jestem tu, gdzie jestem? „Nigdy nie mów: nigdy”. Historia zna wiele przypadków cudownego nawrócenia. Oto siedzę za kierownicą 125p ME i lepiej być nie może. Cały świat zdaje się podzielać mój zachwyt.
Podjeżdżam pod szlaban parkingu strzeżonego. Wszak nie zostawię mego cudeńka, prawie (a może już?) ytimera byle gdzie. Obiecywałem sobie: nie będę się nim zbytnio przejmował. Ale nie potrafię. Już nie.
Tak czy owak, goszczę w Krakowie znajomego. Napadł nas kaprys, by zostawić auto na parkingu strzeżonym pod Wawelem. I pójść spacerkiem przez miasto.
- Panowie chcą tu stanąć? – upewnia się zblazowany parkingowy. Co za idiota jakiś? Gamoń normalnie. No przecież, że nie kręcić kółka! Patrzę na faceta, jakby był zmutowanym okazem grzyba.

Dopiero po godzinie czy dwóch łapię, o co chodzi! Oto na własnej skórze doświadczam reakcji szanownej ludzkości na auto w tzw. „fazie przejściowej”. Poczciwy Kant jest już klasykiem. Ba, chyba staje się modny w nam wiadomych kręgach. Czy będzie kultowy? Niewykluczone.
Tymczasem ogółowi ludności miast i wsi kojarzy się jednoznacznie z, nazwijmy to łagodnie, brakiem płynności finansowej właściciela. Zatem parkingowy nie jest głupi i swoje wie. To my jesteśmy podejrzani. Wzbudziliśmy jego zawodową czujność. Wprawne oko wychwyciło zapewne numery rejestracyjne, na których jeżdżę. Wskazują okolice Nowego Sącza. Jak nic, ubodzy krewni z prowincji zawitali na gościnne występy do grodu Kraka. I pchają się, nieświadomi prowincjusze, na jeden z najdroższych parkingów. Po jakie licho? Kanciakiem?
Oto los przedmiotu niegdyś uznawanego za normę, ba, gorąco pożądanego, a po latach zepchniętego na margines. Wyrzuconego poza nawias, bytującego jeszcze na marnych obrzeżach.

Gdy wujek w późnych latach 70-tych zajechał pod dom moich rodziców dopiero co kupionym, używanym 125p, westchnął i rzekł do Ojca w zadumie: „No popatrz, jednak człowiek czegoś się w życiu dorobił”. Lepiej zrozumiemy wujka jeśli wspomnimy, że wcześniej jeździł wiecznie psującym się Wartburgiem 312 oraz dolnozaworową Warszawą, której nieobca była harówka w osiedlowym warzywniaku.
Mam tego Fiata przed oczami. Był to niebieski MR ‘73 i pięknie błyszczał chromami, a w środku pachniał… nie tym, co dziś określamy „zapaszkiem Kanta”. Pachniał może nie luksusem, ale na pewno czymś… „lepszym”.
Wujek miał potem wiele aut. Wśród nich luksusowe, takie naprawdę. Ale podejrzewam, że żadne z nich nie sprawiło już takiej radości, jak niebieski 125p.
A mili, starsi Państwo, od których kupiłem FSO1500? Przez 13 lat jeździli Syrenką (tą samą!), dzielnie pokonując niebagatelne trasy. Z rozmów przy kawie wynika, że i dziś mają do wyśmiewanej, wyszydzanej przez ogół Syreny wielki sentyment.
A jednak… marzył się Duży Fiat. W ramach słynnego PRL-owskiego systemu przedpłat oszczędzali na niego przez całe lata 80-te. Okrągłą dekadę!
Nerwowo zrobiło się za rządów Rakowskiego, gdy agonalne rzężenie systemu zaowocowało hiperinflacją. Prawie z dnia na dzień upragniony Fiat kosztował około miliona złotych, chwilę później – prawie dwa. Nic dziwnego, że wreszcie zdobyty, upragniony produkt FSO jawił się na kształt Maybacha czy Rollsa. I tak był traktowany, pieczołowicie i z szacunkiem. Konserwowany na wieczność. Jeśli czeka się na samochód dziesięć lat, to nie sprzedaje się go po trzech. Tamtego świata już nie ma. Ale istnieje gdzieś w zalanych obficie fluidolem blachach FSO1500. Choć nieodległy, dziwny to i coraz mniej realny świat, w którym DF wart był wieloletnich, życiowych wyrzeczeń.

Dziś Kant jest oczywistym dowodem na to, że przez lata żyliśmy w cywilizacyjnym skansenie. A takich dowodów się nie lubi. W zbiorowej świadomości wywołują zażenowanie, wstyd i odruch odrzucenia. Duży Fiat to obciach. Z drugiej strony budzi się sentyment; wąskie grono rozumie już, że jazda 125p może być świadomym wyborem, stylem bycia. Wzrok starszych panów na widok Kanciaka jakoś łagodnieje, ucieka w im tylko znaną przeszłość. Inni wyrozumiale traktują zjawisko jako nieszkodliwą odmianę, za przeproszeniem, pierdolca.
Póki co, jeżdżąc na codzień DF-em trzeba się liczyć z reakcjami krańcowymi. Tu nie ma stanów pośrednich.
Większość użytkowników drogi publicznej wyprzedza Kanta dla zasady, na wszelki wypadek. I ja się im nawet nie dziwię. Bo z Kanciakiem jest jak z pralką „Frania”, butami „Relax” i perfumami „Być może”. Czasem uśmiechniemy się pobłażliwie na ich wspomnienie, ktoś opowie zabawną anegdotę. Ale kto chciałby mieć w domu „Franię”? Kto o zdrowych zmysłach będzie paradował w „Relaksach” lub roztaczał w kulturalnym towarzystwie upojną woń „Być może”? Że nie wspomnę o „Wodzie brzozowej”. Ano, właśnie.

Nie twierdzę jednak, że poruszanie się Kantem wymaga szczególnego heroizmu i odporności psychicznej. Wystarczy odpowiedni dystans do spraw tego świata. Gdy już go z pełną świadomością zyskamy, otwiera się przed nami Kraina Nieprzebranych Bogactw Duchowych. Nie żartuję. Przykład? Człowiek, który pokochał Kanta i jest z niego dumny, wzbudza natychmiastową sympatię i szacunek sprzedawców w starych sklepach typu „Polmozbyt”. Są to przeżycia wręcz mistyczne. Dostępne pod warunkiem, że do Kanta podejdziemy z filozoficznym spokojem godnym… Kanta.

Przemek Strzałkowski „Strzała”




III Rozpoczęcie Sezonu Weterańskiego 2006 Kraków-Obidowa


Musieliśmy wyglądać dziwnie. Po zatankowaniu nie pognaliśmy dalej jak normalni ludzie, lecz zaczęliśmy podejrzane rytuały. Wycieranie kropelki benzyny ze zderzaka. Czyszczenie lusterka z pyłku, którego prawie nie ma. Krytyczny rzut oka, czy na pewno wszystko lśni, chociaż „mirror finish”. I niespieszne, pamiątkowe zdjęcia – ze statywu, a jak!

Ale Mario Shevretti i ja mamy na to papiery i bierzemy leki. Ze stacji benzynowej w krakowskim Borku Fałęckim ruszamy na spotkanie z załogą Maćka vel Beddie, jadącą z Lanckorony. Pogoda udała się wyśmienicie. Słońce, pierzaste chmurki, nie za gorąco – w sam raz do jazdy. W punkcie zbiórki ekipy „youngtimer.pl” w Głogoczowie miejscowy kocur wie, co dobre. Jako źródło cienia wybiera Thunderbirda lub Capri, konsekwentnie omijając nowe auta.
Wreszcie wiadomość z trasy od Maćka, że „auto świruje” i „coś z cylindrem”. Chwila niepokoju. Czy dojadą? Ale dzielna załoga pacyfikuje usterkę i niebawem machamy na powitanie pomarańczowego autka. Maciek uśmiechnięty od ucha do ucha, bo Syrenka po długim remoncie i ostrym finiszu prac nad hamulcami zalicza pierwszy zlot! Komisja w składzie Shevretti-Strzała zapewnia Was po badaniu organoleptycznym (włącznie z próbką zapachu wnętrza i spalin), że legendarna „Mandaryna” ma się dobrze!

Wyruszamy mini-kolumną na spotkanie z Kołem Pojazdów Zabytkowych Automobilklubu Krakowskiego. O 14.00 na parkingu pod karczmą „Bida” część aut już jest, reszta załóg sukcesywnie dojeżdża. Powitania, zlotowe zdjęcia, rozmowy. Wśród starszych wozów wrażenie robią m.in. starannie odrestaurowany Jeep Willys i Renault Dauphine (na zdjęciach).
Ale to dopiero początek wrażeń, czeka nas przecież jazda na Obidową. Tam dołączy jeszcze kilka aut oraz motocykle z Koła Motocykli Ciężkich KKM. Wyjazd przesuwa się o pół godziny, mamy więc czas, by pokrzepić się filiżanką kawy.

Najstarszy klub automobilowy na ziemiach polskich powstał w Krakowie. Nic dziwnego, że impreza ma bogatą historię przed- i powojenną: „/…/ Najważniejszą imprezą prezentującą siłę organizacyjną i zasięg oddziaływania Klubu był coroczny wyjazd kolumny samochodów po defiladzie otwierającej sezon do kościółka na Obidowej. Wskrzeszenie zwyczaju odbyło się w 1946r. Wśród chętnych widniało nazwisko Jana Rippera, zwycięzcy ostatniego przed wojną G.P. Polski ”. (Jerzy Lis, „Pędzą samochody mijają lata 1908-1998”)
O corocznych uroczystych wyjazdach pisano: „/…/ Nadzwyczajna karność wszystkich kierowców utrzymująca w ścisłym oddaleniu swe maszyny wzbudziła aplauz publiczności, która gromadziła się wzdłuż trasy przejeżdżających wozów. /…/ Po zaparkowaniu samochodów wzdłuż trasy na przestrzeni 2 km, ks. dziekan Izdebski przystąpił do poświęcenia maszyn /…/”. (cyt. j.w.)

Tyle historii. O 15.30 wyruszamy Zakopianką na Obidową. Czasy są nieco inne i nawet niegdysiejsza „nadzwyczajna karność” kierowców ma małe szanse w starciu z syndromem „samochodu z kratką”, czyli zespołem drogowego amoku opętańczego. Może dlatego przejazd kolumną zaplanowano tylko na drogę powrotną. Na miejsce docieramy solo, czasem w małych podgrupach. Czas ładnych gestów – załoga VW Garbusa użycza wody tym, których chłodnice postanowiły zaparzyć herbatę.
O 17.00 rozpoczyna się msza, dla mnie nowość w programie zlotu czy rajdu. Nie uczestniczę, ale może mi Bóg wybaczy – przybyły nowe auta, motocykle, więc ten czas poświęcam na spokojne robienie zdjęć. Mam reporterskie obowiązki.
Po mszy na parkingu pojawia się ksiądz i – jak za dawnych czasów – święci maszyny. Komża kapłana pośród skórzanych kurtek motocyklistów, old- i youngtimery przemieszane z Tico i Astrami miejscowych, całe rodziny oglądające samochody… Dobrze, że zrobiłem zdjęcia gdy było pusto!

Miła jest świadomość, że wśród przybyłych członków KPZ AK jest mistrz kierownicy – Pan Mieczysław Sochacki na Renault Dauphine. Początki jego długiej kariery to m.in. tytuł Rajdowego Mistrza Polski w klasie VIII T (1957r.), czy udział w 28 Rajdzie Monte Carlo na Simce Monthlery (1959r.). W tak skromnej relacji nie podejmuję się dalszej opowieści…

Tymczasem ruszamy kolumną w drogę powrotną. Cel – camping w Pcimiu. Formowanie szyku sprawne, z zatrzymaniem ruchu drogowego; trzeba przecież wjechać znów na popularną Zakopiankę… Przyjemność z jazdy w takiej kolumnie ogromna, choć „plastikowe” auta czychają na najmniejszą szczelinę. Przed Skomielną Białą machają do nas przyjaźnie robotnicy, pracujący przy poboczu. Duch dawnych czasów?
Tym razem do Krakowa moim „pilotem” jest Maciek vel Beddie. W Skomielnej… defekt w kolumnie. Garbus jadący przed nami gaśnie, zalewa go paliwo. Szybko „desantuję” Maćka, który pomaga pchać. Czekam w zatoczce PKS. Kawalkada aut mija nas i jedzie w siną dal. Wreszcie sympatyczna załoga odpala Garbusa w kłębach dymu… jedziemy dalej. Maciek łapie oddech. W warunkach Zakopianki nie ma raczej szans, by dogonić resztę. A w Pcimiu szukając campingu… gubimy się jak dzieci we mgle. Wszystkiemu winna przebudowa drogi – nie mieści nam się w głowie, że trasa na camping może prowadzić przez… park maszyn drogowych! Dlatego zwiedzamy okolicę, aż z opresji wybawia nas cud telefonii komórkowej i Shevretti.
Oto nagroda za trudy – po odnalezieniu campingu przesympatyczne panie częstują nas kiełbaskami, pieczywem i herbatą. Arkadia! Pieczemy, pałaszujemy. Miłe interakcje. Niestety, zanosi się na deszcz. Szkoda nam wypucowanych aut. Decyzja, pożegnania i ewakuacja. Zgadnijcie – dopadła nas ulewa na trasie do Krakowa? Oczywiście, że tak!

Serdecznie dziękuję Grzegorzowi Jerzykowskiemu z KPZ AK za książkę J.Lisa, z której zaczerpnąłem cytaty o historii wycieczek na Obidową.

Przemek Strzałkowski „Strzała”







Komentarze

Brakowalo mi tego:)

Beddie Dokładna lokalizacja na mapie [2011-08-10 08:33:13]


Świetne!! Przeczytalem co prawda tylko "Chłopaki, biją naszych!", ale jak znajdę więcej czasu, to poświęcę go na tę lekturę.

Killer vel M-maniac Dokładna lokalizacja na mapie [2011-08-10 12:01:44]


Dzięki :) Nadchodzą długie jesienne wieczory, więc może się texty przydadzą :)

Strzała Dokładna lokalizacja na mapie [2011-08-10 14:15:56]


Klasa !!!

joystic Dokładna lokalizacja na mapie [2011-08-11 11:06:45]


A tam a tam .... prosimy WIĘCEJ !! ;-P

MikeB4 Dokładna lokalizacja na mapie Członek Stowarzyszenia capri.pl [2011-08-11 11:11:10]


Rewela

marian212 Dokładna lokalizacja na mapie Członek Stowarzyszenia capri.pl [2011-08-11 11:57:25]


:) więcej.... Prosimy:)

Szafa !G.O.P! Dokładna lokalizacja na mapie Członek Stowarzyszenia capri.pl [2011-08-11 12:56:30]


Fajnie, że się Wam dobrze czytało. Mam nadzieję, że jeszcze komuś dostarczą te teksty rozrywki. Ale to już wszystkie - z przełomu 2006/2007. Potem wessały mnie inne sprawy...

Strzała Dokładna lokalizacja na mapie [2011-08-16 01:19:36]


a ja wchłonąłem całość - super!
prosimy o więcej !
tylko Lema jeszcze przeczytać muszę bo wstyd ;)

VV0Lf Dokładna lokalizacja na mapie [2011-08-19 16:08:59]


Aaaaale się naczytałem :)))

cortinas !G.O.P! [2011-08-20 12:03:42]